czwartek, 3 kwietnia 2014

Kreml i niezależne media: zamknąć, zwolnić, zablokować…


Wraz z powrotem na Kreml Władimira Putina nasiliła się ofensywa władz przeciw niezależnym mediom. Jeden po drugim tracili pracę nieposłuszni redaktorzy naczelni, zwalniano całe redakcje, likwidowano portale internetowe. Historyk i socjolog Alek D. Epsztejn jest zdania, iż środowisko dziennikarskie zachowując bierną postawę, ułatwiło Kremlowi zadanie.

Autor: Alek D. Epsztejn




Środki masowego przekazu o liberalnej orientacji coraz częściej padają ofiarami cenzury i represji. Wymieniane są zespoły redakcyjne, blokowane strony internetowe, bywa iż niepokorne media likwidowane są całkowicie. Każda informacja o takich działaniach odbierana jest jako niespodziewany cios, społeczeństwo za każdym razem jest zaskoczone. Jednak jeśli dokładniej przyjrzeć się sytuacji, staje się jasne, że cały ten proces nie zaczął się dziś czy wczoraj, i że liberalne media niejednokrotnie już stawały się celem antydemokratycznej polityki państwa.

Oficjalnie cenzura w Rosji jest zabroniona przez konstytucję. Kreml potrafi jednak narzucać mediom wlasne reguły gry. 


"Kommersant" zwalnia Demiana Kudriawcewa


Powszechnie znana jest diagnoza, jaką latem 2012 roku postawił Filip Dziadko, redaktor naczelny nieistniejącego już czasopisma „Bolszoj Gorod”: „To są ogniwa jednego pieprzonego łańcucha”. Mało kto pamięta, że opinia ta była wygłoszona podczas dyskusji nad zwolnieniem Demiana Kudriawcewa z wydawnictwa „Kommiersant”, wówczas Dziadko wypowiadał się jako czwarty z kolei uczestnik tego okrągłego stołu. Natomiast przed nim swoje zdanie przedstawili – aż trudno uwierzyć – redaktorzy naczelni Lenta.ru i RIA Nowosti, Galina Timczenko i Swietłana Mironiuk. Ówczesna naczelna RIA Nowosti komentowała sprawę wyjątkowo neutralnie i bez zaangażowania: „Nie znam oficjalnej przyczyny decyzji akcjonariuszy i nie chciałabym komentować sprawy na podstawie domysłów i plotek”. Z kolei komentarz Galiny Timczenko był jasny i jednoznaczny: „Zwolnienie Demiana oznacza, że wzięto się za nas na poważnie, blokują nam dostęp do niezależnych źródeł informacji”. A zatem już wtedy wszystko było jasne.

„Drobne chuligaństwo” Maksyma Kowalskiego


Od tego czasu minęło nieco ponad półtora roku. Demiana Kudriawcewa zwolniono już po 6 maja (tj. po masowej akcji protestacyjnej na placu Błotnym, rozpędzonej przez policję – „mediawRosji”). Ale pięć miesięcy wcześniej, bezpośrednio po owych „wyborach” pozbawiono stanowiska dwóch jego kolegów, inicjując tym samym proces, który do wydarzeń z 6 maja doprowadził.  Dla Maksyma Kowalskiego te „wybory” okazały się równoznaczne z utratą pracy w piśmie „Kommiersant – Włast’”, pełnił w nim funkcję redaktora naczelnego. 13 grudnia 2013 roku zwolniono go za opublikowanie w gazecie fotografii przedstawiającej kartę wyborczą, do nazwiska przywódcy narodu (a oficjalnie – ówczesnego premiera kraju) ktoś dopisał na niej niecenzuralny komentarz. Wraz z Kowalskim zwolniono również Andrieja Galijewa, redaktora naczelnego „Kommiersant – Holdingu”. 

Właściciel czasopisma "Włast" oskarżył
jego redaktora Maksyma Kowalskiego
o drobne chuligaństwo
Właściciel wydawnictwa, miliarder Aliszer Usmanow, oświadczył, że materiał zaaprobowany przez Kowalskiego graniczył „z drobnym chuligaństwem”. Dziennikarze napisali list otwarty w obronie zwolnionych kolegów i zamieścili go na nieistniejącym już dziś portalu OpenSpace. W liście podkreślano, że niecenzuralny tekst, widniejący na ilustracji do artykułu „Jabłkowy puj” [chodzi o napis „Chutin Puj” – przyp. tłum.], nie pochodził ani od autorów tekstu, ani od redakcji czasopisma. Zdaniem autorów listu zwolnienie Kowalskiego, które usiłowano przedstawić jako element „walki z rynsztokowym językiem”, w rzeczywistości było karą za jego „dziennikarski profesjonalizm”.  „To taka sama manipulacja jak ta, którą wmawiano ludziom w związku z wyborami” – oświadczyli autorzy listu.

Charakterystyczne jest, że podobnie jak w przypadku zwolnienia Demiana Kudriawcewa, nie wszyscy koledzy z branży gotowi byli zademonstrować solidarność dziennikarską. Redaktor naczelny „Kommiersanta” Michaił Michajlin oświadczył, że listu nie czytał i czytać nie zamierza. Warto podkreślić, że w przeciwieństwie do Maksyma Kowalskiego i Demiana Kudriawcewa, Michaił Michajlin do dziś pozostaje na swym stanowisku.

W grudniu 2011 r. wydawało się, że nie wszystko jeszcze stracone. Wkrótce Maksymowi Kowalskiemu zaproponowano stanowisko redaktora naczelnego właśnie w portalu OpenSpace. Przepracował tam tylko nieco ponad pół roku. 8 lutego 2013 r. właściciel portalu Wadim Bielajew ogłosił jego zamknięcie i poinformował o zwolnieniu wszystkich współpracowników. O całej tej sytuacji Maksym Kowalski opowiedział w wywiadzie dla pisma „Bolszoj Gorod”


Kolej na „Bolszoj Gorod” i „Artchronikę”


„Bolszoj Gorod” był nastepny w kolejce. Decyzję o jego zamknięciu w lutym 2014 roku podjął właściciel Aleksander Winokurow. „Kreml po prostu usiłuje usunąć z zawodu tych dziennikarzy, którzy okazali się niezbyt lojalni wobec władzy” – podsumował Kowalski. Czasopismo „Bolszoj Gorod”, znane z wymownych okładek (na jednej umieszczono tekst wzywający tandem Putin-Miedwiediew do dymisji, na innej proponowano by zamiast dziewczyn z Pussy Riot wsadzić za kratki szefa MSW), zostało zlikwidowane. Czy zrobiono coś w obronie pisma? W zasadzie nic.

Pół roku wcześniej, w sierpniu 2013 r., ogłoszono o zamknięciu „Artchroniki” - pierwszego czasopisma, które jeszcze w marcu 2012 r. zamieściło na swojej okładce zdjęcie dziewczyn z Pussy Riot. Początkowo kolportowano wersję, że Szałwa Breus - właściciel gazety, zdecydował się na zamknięcie jedynie papierowej wersji, natomiast strona internetowa będzie nadal działać. Jednak od tego czasu minęło siedem miesięcy, a na stronie nie pojawił się ani jeden nowy materiał. Jak zareagowały na to inne wydawnictwa? Praktycznie nijak.


Miliarder Mamut zaprowadza porządki na portalu gazeta.ru


Oligarcha Aleksander Mamut
znany był ze swych związków
z rodziną Jelcyna. Wobec jego
następcy Putina także zachowuje
lojalność
Portal Gazeta.ru powstał jeszcze przy udziale Michaiła Chodorkowskiego. Obecnie wciąż jeszcze trwa proces jego ponownego „formatowania”. Na razie końca nie widać, pomimo wysiłków efekty są mizerne. 4 marca 2013 r., po pełnych napięcia negocjacjach z szefostwem Gazety.ru, odszedł jej redaktor naczelny Michaił Kotow, a jego miejsce zajęła Swietłana Łołajewa. W dniu tzw. jednodniowego głosowania, 8 września 2013 r., kiedy wszystkie massmedia były zajęte rywalizacją Andrieja Nawalnego z merem Moskwy, właściciel portalu i miliarder Aleksandr Mamut zwolnił również Łołajewą. „To było dla mnie całkowite zaskoczenie, w dodatku dowiedziałam się o decyzji nie od Aleksandra Mamuta. Zadzwoniły do mnie i poinformowały o wszystkim osoby związane z administracją prezydenta. Później dzwonili również dziennikarze, prosząc mnie o komentarz. Ponieważ absolutnie nie spodziewałam się takiego rozwoju wydarzeń, zadzwoniłam do Aleksandra Mamuta, a on potwierdził tę informację” – opowiadała Swietłana Łołajewa w wywiadzie dla Radia Swoboda. Źródło i sposób, w jaki redaktor naczelną poinformowano o zwolnieniu, są oczywiście bardzo wymowne. Ale jak łatwo się domyśleć, nikogo to nie zdziwiło. I co się stało potem? Ano, nic.


Putin likwiduje RIA NOWOSTI


Trzy miesiące później wybuchła bomba: 9 grudnia 2013 r. prezydent Putin osobiście podpisał dekret, na mocy którego zlikwidowana została Rosyjska Agencja Informacji Międzynarodowej „RIA Nowosti”. Na jej podstawie stworzono nową agencję – „Rossija siegodnia”. Dyrektorem generalnym nowej struktury został mianowany najbardziej chyba odpychający propagandzista w rosyjskiej przestrzeni telewizyjnej – Dmitrij Kisieliow. Ten sam, który zasłynął w 2012 r. wezwaniem do palenia serc gejów, a nie tak dawno ogłosił, że Rosja jest w stanie zamienić Amerykę w radioaktywny popiół. Okazało się, że Swietłana Mironiuk, która przez całe lata umiejętnie balansowała pomiędzy wszystkimi graczami sceny politycznej (zaczynała jeszcze w czasach, gdy jej mąż Siergiej Zwieriow był jednym z zastępców szefa administracji przy prezydencie Jelcynie), nie pasuje do nowych kanonów etyki i estetyki, typowych dla czwartej kadencji Putina. 

Czy słyszał ktoś, żeby pracownicy rozwiązanej RIA Nowosti trzasnęli demonstracyjnie drzwiami? Albo że jakakolwiek instytucja działająca w przestrzeni medialnej odmówiła współpracy z agencją „Rossija Siegodnia”? Raczej nie – ujmując rzecz delikatnie.


Bunt redakcji Lenta.ru


Tym dziwniejsze jest to, co stało się na Lenta.ru. 12 marca 2014 roku ten wspominany już miliarder Aleksander Mamut zwolnił główną redaktor najpopularniejszego w Rosji internetowego portalu informacyjnego, Galinę Timczenko. Jej staż w lenta.ru był imponujący, pracowała w portalu od początku i kierowała nim przez ostatnich dziesięć lat. Oligarcha zażądał także zwolnienia Ilji Azara, dziennikarza, autora świetnych reportaży z rejonów wojen i konfliktów. Azar wyróżnił się także cyklem niebanalnych wywiadów z celebrytami i „newsmakerami”. Ostatni wywiad - z Andrijem Tarasenką, jednym z liderów ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego „Prawy Sektor” - wywołał wściekłość Kremla. Przestraszony Mamut stanął na baczność i osobiście zainicjował powolną śmierć sztandarowego projektu, realizowanego przez jego własny holding internetowy. Nowym szefem mianowano prokremlowskiego speca od technologii politycznych Aleksieja Goriesławskiego. 

I nagle stało się to, co wcześniej było nie do pomyślenia: 39 współpracowników Lenta.ru oświadczyło, że zamierzają opuścić redakcję wspólnie ze zwolnioną naczelną. Nic takiego nie zdarzyło się ani w „Kommiersancie”, ani w Gazecie.ru, ani w RIA Nowosti – nigdzie.

-  „Galina Timczenko nie jest pierwszym redaktorem naczelnym, zwolnionym z rosyjskich massmediów dosłownie z dnia na dzień za „niepewną politycznie” postawę, z naruszeniem wszelkich norm etycznych, przepisów prawa i obyczajów panujących w branży. Po raz pierwszy jednak zwolnienie redaktora naczelnego sprowokowało solidarną i odważną reakcję całego zespołu redakcyjnego. Podobnego poparcia nie otrzymał dotąd nikt spośród naszej dziennikarskiej społeczności”. – zauważył Anton Nosik, publicysta, który sam, 15 lat wcześniej, stworzył Lenta.ru,

Postawa zespołu Lenty.ru, wywarła na tyle mocne wrażenie na głównym udziałowcu opozycyjnej „Nowej Gaziety” Aleksandrze Lebiediewie, że zaproponował zbuntowanym dziennikarzom pracę na zasadzie umowy zlecenia.

Za wcześnie jeszcze mówić o tym, ilu dokładnie pracowników Lenta.ru przejdzie do „Nowej Gaziety”, są to przecież wydawnictwa o dość odmiennej strukturze i z różnymi grupami docelowymi. Jak się okazało, zmiana redaktorów i zamknięcie redakcji to nie jedyne możliwości, którymi reżim dysponuje w walce z nieprawomyślnymi.


Czystka w Internecie


Inicjatorem ustawy pozwalającej blokować strony internetowe bez nakazu sądowego był 
wieloletni funkcjonariusz KGB i Federalnej Służby Ochrony Andriej Ługowoj, oskarżony przez brytyjskie organy ścigania o to, że osobiście otruł polonem - 210 Aleksandra Litwinienkę, współautora książki „Wysadzić Rosję”. Trudno przejść do porządku dziennego wobec udziału Ługowego w przyjęciu internetowej ustawy.  Weszła ona w życie 1 lutego 2014 roku.

Tacy właściciele holdingów medialnych jak Aliszer Usmanow i Aleksandr Mamut są oligarchami prowadzącymi interesy na dużą skalę, przez to władzom nie trudno poddać ich wszelkiego rodzaju naciskom. Ale Garri Kasparow, który na dobre opuścił Rosję, jest człowiekiem z innej gliny. Jego nie da się zastraszyć telefonem z administracji prezydenta. Dlatego należącą do Garri Kasparowa gazetę internetową kasparov.ru oraz portal „jeżedniewnyj żurnał” (www.ej.ru), kierowany przez Aleksandra Ryklina (dawnego współpracownika Kasparowa i Borysa Niemcowa) władze po prostu zablokowały. Rosyjskim użytkownikom sieci odcięto dostęp do nich bezterminowo i całkowicie. Na stronie Roskomnadzoru (federalna agencja nadzorcza – „mediawRosji”) pojawiła się informacja, że „powyższe strony zawierają wezwania do działalności niezgodnej z prawem oraz do udziału w przedsięwzięciach organizowanych z naruszeniem obowiązujących przepisów”. Z tych samych względów i  w tym samym czasie władze zablokowały również portal Grani.ru, niegdyś należący do Borysa Bieriezowskiego, a następnie do Leonida Niewzlina. Jednak obecnie portal znów działa, głównie dzięki środkom zbieranym przez samych czytelników.

Borys Niemcow i część komentatorów wiążą te bezprecedensowe posunięcia władzy z krymskim „referendum”. Ale „referendum” się odbyło, Krym w trybie nadzwyczajnym przyłączono do Federacji Rosyjskiej, a blokady portali nikt nie zamierza odwoływać.
W przeszłości kiedy zamykano wydawnictwa sieciowe, większość społeczności internetowej, łącznie z jej liberalnym skrzydłem, zachowywała się obojętnie. Było to zaskakujące zwłaszcza w dwóch drastycznych przypadkach. Zlikwidowano wówczas nie tylko redakcje, ale zniszczono również doszczętnie wszystkie stworzone przez nie materiały! 18 października 2010 roku ukazał się ostatni 310-ty numer czasopisma „Russkij Newsweek”, jego pierwszym redaktorem naczelnym był Leonid Parfionow, ostatnim – Michaił Fiszman. W amerykańskiej wersji tygodnika przyczyny zamknięcia rosyjskiej redakcji określono jako ewidentnie polityczne.

Pierwszy numer społeczno-politycznego czasopisma internetowego „PublicPost” ukazał się 28 listopada 2011 roku, dosłownie na tydzień przed pierwszym z serii moskiewskich wieców potępiających fałszerstwa wyborcze. Ci którzy zorganizowali manifestacje, zostali później określeni mianem „gniewnych mieszkańców miast” („rassierżennyje gorożanie”).

Portal PublicPost finansowany przez Sberbank przetrwal
półtora roku. 
Redaktorem naczelnym projektu PublicPost mianowano Nargiz Asadową, wcześniej moderatorkę blogów na stronie internetowej radiostacji „Echo Moskwy”. Planowano, iż projekt obejmie swym zasięgiem całą Rosję, a profesjonalna moderacja blogów „z terenu” pozwoli zgromadzić na jednej platformie mniej lub bardziej miarodajny i żywy obraz tego, co się dzieje w różnych regionach Rosji..Przedsięwzięcie przetrwało około półtora roku, stronę zamknięto 1 czerwca 2013 roku. 4 czerwca usunięto ją z sieci całkowicie wraz z dotychczasową zawartością. O tym dlaczego zlikwidowano „PublicPost” napisała jedna z redaktorek strony Natalia Konradowa, jej artykuł przedrukowała lenta.ru. Redakcję spotkała kara za wpis jednego z użytkowników, jego tytuł zawierał słowa „Putin” i „*dak” [rodziło to skojarzenie z niecenzuralnym terminem „mudak” – odpowiednik polskiego „dupek” – „mediawRosji”). Wydruk wpisu wpadł w ręce kogoś z administracji prezydenta, głównemu sponsorowi projektu – szefowi państwowego banku „Sbierbank” Germanowi Grefowi, udzielono reprymendy. Wystarczyło, by podjął decyzję o likwidacji portalu. Jak zareagowały na tę historię inne liberalne środki masowego przekazu? Tak anemicznie, że w zasadzie nie ma o czym mówić.

Władze systematycznie i konsekwentnie pozbywały się nielojalnych kanałów informacyjnych, przekształcając coraz większe obszary przestrzeni medialnej w pole walki propagandowej. Większość mediów, które wciąż jeszcze nie chciały się poddać blokowano i likwidowano.

Środowisko dziennikarskie rozumiało dobrze naturę i przyczyny tego procesu. Jednak nie potrafiło podjąć protestu przeciwko represjom ideologicznym ani zorganizować akcji w obronie zasady wolności prasy – zarówno w skali globalnej, jak i w odniesieniu do konkretnych prześladowanych dziennikarzy.

Odrobina solidarności


Za przejaw realnej mobilizacji środowiska w walce z represjami reżimu w sferze medialnej, można uznać chyba tylko akcję poparcia dla fotografa Denisa Siniakowa. Wojska pograniczne FSB zatrzymały go 19 września 2013 roku na Morzu Peczorskim wraz z załogą należącego do Greenpeace lodołamacza „Arctic Sunrise”. Siniakow znajdował się tam służbowo na zlecenie portalu Lenta.ru. 26 września Denis Siniakow został aresztowany na dwa miesiące. Fotografowi, podobnie jak i ekologom, postawiono zarzut z artykułu 277 cz. 3 k.k. FR (piractwo, dokonane przez grupę zorganizowaną), za co grozi do 15 lat kolonii karnej. Kilkudziesięciu dziennikarzy podpisało odezwę w obronie aresztowanego reportera: „Szykany wobec Siniakowa to cios zadany niezależności dziennikarskiej i prawu do relacjonowania wydarzeń”. Na znak protestu przeciw aresztowaniu Siniakowa strony internetowe niektórych redakcji na swoich głównych stronach zamiast zdjęć zamieściły czarne „zaślepki”. Była to jednak jedyna tego rodzaju akcja. Dlaczego podobnych szeroko zakrojonych akcji nie zorganizowano w związku z innymi skandalicznymi represjami – trudno logicznie wytłumaczyć.

Nie mniej dziwne jest to, że widząc pogorszenie sytuacji z wolnością słowa w Rosji i towarzyszące temu wydarzenia, ani jedna z liberalnie nastawionych redakcji nie podjęła stosownych środków zapobiegawczych czy obronnych. Skutek był taki, że kiedy jakaś redakcja sama stawała się ofiarą, nie dysponowała żadnym wyjściem awaryjnym. Nikt nie zabezpieczył archiwalnych zasobów portali należących do czasopism „Russkij Newsweek” i „PublicPost”. A o sposobach ominięcia blokady Roskomnadzoru (dziś jest to technicznie łatwe zadanie), czytelnikom portali „Grani” i „Jeżedniewnyj Żurnał” zaczęto opowiadać dopiero po tym, jak zostały one całkowicie zablokowane. Trzeba jasno powiedzieć, że społeczność medialna dopuściła się wielkiej pomyłki, nie poświęcając tym kwestiom odpowiedniej uwagi, kiedy był jeszcze na to czas. Jak w każdej wojnie, również w wojnie informacyjnej silne zaplecze, plany awaryjne i planowanie strategiczne są nie mniej ważne niż odwaga walczących. Tej wojny również nie można prowadzić nie mając możliwości manewru i odpowiednich rezerw. Należy też starać się o wspólne działanie i odpowiednią koordynację wysiłków. Sami widzimy lepiej gdzie się różnimy niż ci, którzy usiłują odebrać nam prawo do funkcjonowania w przestrzeni publicznej.

Mam nadzieję, że przynajmniej te pluralistyczne zasoby, które póki co jeszcze istnieją i pracują w dotychczasowym trybie – „Nowaja Gazieta”, periodyki i portale „Russkij Reporter” i „The New Times”, portal Colta.ru oraz Radio Swoboda - nauczyły się czegoś na przykładzie dotychczasowych wydarzeń. Nie ważne, czy lubimy się nawzajem, czy też uważamy się za konkurentów w walce o sympatie czytelników i coraz mniej licznych sponsorów – nie mamy innego wyjścia, musimy podać sobie ręce. Nie daje to żadnych gwarancji sukcesu, ale w pojedynkę wszyscy na sto procent przepadniemy.


Alek D. Epsztejn jest  socjologiem i historykiem. W przygotowaniu materiału uczestniczył Andriej Kożewnikow

Tłum. K.K.

Oryginał ukazał się na stronie rosyjskiej redakcji Radio Swoboda.: http://www.svoboda.org/content/article/25312621.html



Dołącz do nas na Facebooku: https://www.facebook.com/mediawrosji





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz